Popularne posty

poniedziałek, 16 lipca 2012

Elizabeth: Złoty wiek



"Elizabeth: Złoty wiek" to film, którego nie trzeba chyba zbytnio przedstawiać. Jego pierwsza część obiła się szerokim echem, rozgłos towarzyszący drugiej był niemniejszy. Wszyscy wiedzą, że traktuje o życiu słynnej królowej Elżbiety, twórczyni potęgi Anglii.



Akcja obejmuje wydarzenia od zakończenia pierwszej części (symboliczne nałożenie makijażu) aż do zwycięstwa nad hiszpańską armadą. Jest to wielkie kinowe widowisko, romansowo-historycznej konwencji. Z zasady lubię ten gatunek filmowy. Jednak na obejrzenie muszę mieć "humor". W końcu wczorajszego deszczowego dnia mi się o tym dziele przypomniało. A że humorek odpowiedni, włączyłam.



Cóż, pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to rola Cate Blanchet (jakżeby inaczej). Aktorka stworzyła niesamowicie wiarygodną Elżbietę. Bogactwo gestów, mimiki, oddanie emocji jest porażające. Całkowicie słuszna nominacja do Oscara - jej rola jest po prostu genialna. Cate po prostu staje się na te dwie godziny królową. Nie bez powodu pierwsza część stała się dla niej przepustką do świata największych gwiazd kina.



Jednak sama Elżbieta i akcja filmu mają się już trochę gorzej. Podczas oglądania miałam wrażenie, że od czasów pierwszej części reżysera trochę za bardzo urzekła hollywoodzkość. Dostajemy uproszczoną historię o złych i fanatycznych katolikach oraz dobrych, broniących wolności protestantach. Postać Elżbiety została wyposażona w pewnego rodzaju boskość - rozłożenie rąk w czasie zamachu, przewodzenie swojej armii w pełnej zbroi (czy naprawdę niewprawiona kobieta mogłaby udźwignąć ponad 20 kg więcej?) na białym koniu (a jakże), prawie jak Joanna D'Arc, zdjęcie szat i wyczekiwanie rozstrzygnięcia na skałach... Fabuła kręci się głównie wokół spisków złych katolików, i miłostek królowej i dworki do dzielnego kapitana Releighego z zadziornym wąsem, kilkudniowym zarostem, który z błyskiem w oku to tu to tam rzuca prawdami niczym Paulo Coelho. Z jednej strony miał być poważny dramat - trudne wybory dwórki Bess, kraj w obliczy wojny, miotanie się Elżbiety (swoją drogą bardzo heroiczne); z drugiej walka o faceta rodem z "Wrednych dziewczyn", czyli przesadzony wątek miłosny przeradzający się główną myśl filmu. Nie można odgonić wrażenia, że historia została spłaszczona.



Ale to nie wszystko. Nie mogłabym nie wspomnieć o wspaniałej muzyce, towarzyszącej widzowi przez cały film. Do tego piękne kostiumy - no powiedzmy sobie szczerze, suknie to jeden z głównych powodów, dla których kobiety kochają takie filmy. A w "Elizabeth: Złoty wiek" są naprawdę przepiękne, te koronki, kryzy, welony, tkaniny... ich blichtr dodaje filmowi smaku. No i piękna sceneria. Oszczędne dekoracje wnętrz są zdecydowanie ogromnym plusem tej produkcji. No i porządnie odegrane postacie drugorzędne (no - czekałam, aż nasz przystojniak z Nowego Świata odwróci się przeciwko szlachetnej królowej, na szczęście film nie okazał się tak przewidywalny). Atutów dodawały sceny z nadwornym astrologiem, taki smaczek.



W ostatecznym rozrachunku to dzieło wychodzi na zdecydowany plus. Warto obejrzeć, bo nawet przy zarzutach o pewnej miałkości, pozostaje to jeden z lepszych filmów tego gatunku. O ile oczywiście widz jest w stanie przełknąć pewną dozę miałkości i nadmuchania. No i te suknie...


~ Rusałka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz